To pytanie wciąż do mnie powraca... "a jeśli Nu to nie choroba ?", która ma Cię zabić, ale postawić przed odpowiedzią na najważniejsze pytania w Życiu dotyczące jego samego ? nawet jeśli po raz pierwszy je słyszysz... analizując mój przypadek... sedno wszystkiego... esencja zagadkowości możnaby rzec :) odżywiałem się plastikiem i białą mąką, bo zarabiając niewiele wciąż było mi szkoda, nie stroniłem od alkoholu, choć piłem go naprawdę okazyjnie, nie jadłem mięsa od długiego już czasu, ale to niewiele zmieniło wobec pozostałej diety... praca nad sobą towarzyszyła mi zawsze, ale wciąż były we mnie obszary, których "bojałem" się dotknąć i komnaty do których nie chciałem zajrzeć... z tego samego powodu lęk przed spotkaniem z samym sobą skrywałem głęboko... bo czemu nie, w końcu gdzieś się go upchać dawało :) to "nic", że kosztem własnej energii... ale przynajmniej można było fajnie poudawać z innymi udawaczami jak im to "fajnie". Tylko po alko człowiek łapał "muła" i nie wiedział dlaczego... tzn wiedzial, ale znowu nie chciał widzieć. A ponieważ inni udawacze fajności w życiu mieli tak samo, więc gów... gra nakręcała się sama. W końcu przyciągaliśmy się na zasadzie podobieństw. Jeśli nie znasz swoich myśli, zobacz jakich masz znajomych. W taki sposób ciało cierpiało coraz bardziej, społeczeństwo było szczęśliwe, że "wszystko gra", architekci chaosu nadal mogli układać swoje klocki, a celebryci promować się. Niezłe szambo, co ? Przyszło w końcu Nu. Nawet się ucieszyłem (oczywiście wewnątrz), w końcu zdjęło ze mnie ogrom odpowiedzialności za decyzje, które chciałem podjąć (ładna gierka ?), teraz miałem wymówkę dla szefa, że "no widzi Pan jak jest, więc delikatnie mówiąc papa...." (kolejna gierka ?) a przy okazji mogłem przetestować (tym razem nieświadomie) jakość moich dotychczasowych relacji z bliźnimi, które w większości okazały się domkiem z kart. Ot idzie się załamać. Ale pociąg jedzie dalej... albo wskoczysz albo zostaniesz... Największym "bólem" było to, żeby zrozumieć, że w tym procesie zaprzyjaźniania się z Nu "JA COŚ MOGĘ" ! bo większość wciąż mam wrażenie, żyje w świecie nie-mocy. Wtedy Bogu pluje się w twarz, nazywa debilem i innymi przyjemnościami obdarza.... zapominając, że coś po drodze zgubiliśmy, mając elegancko w d... nasze ciało, psychikę i to jak się do urządzania tego wszystkiego zabraliśmy. Później oczywiście się mówi, że "takie jest życie" no to się pytam, KTO je takim urządził, jeśli nie Ty sam/-a ? I tu następuję bolesny moment zderzenia z rzeczywistością, ale już tą namacalna, nie wirtualna, którą serwują nam na szklanym ekranie, gdzie wszyscy strzelają, tylko on trafia :) bo Nu nie daje za wygraną i domaga się odpowiedzi. Możesz nie chcieć z nim współpracować, ale o sobie zapomnieć nie da, w końcu jego rolą jest "otrzeźwiałka". W końcu, gdy człek umęczony diagnozami mądrzejszych od siebie w białych kitlach, ma również dość ciągnionego za sobą jak "kuń pociungowy" bagażu emocji, żalu, i tych wszystkiego naprawdę gów.... relacji, które stworzył, po co ? no z lęku, a z czego... obraz zaczyna się rozpadać... i nie widać by cokolwiek z kawałków leżących na podłodze przypominało to, co znaliśmy do tej pory... a to Ci heca...zaczyna sobie odpuszczać... i widzi, że czuje się lepiej... w rozwiązywaniu relacji pomaga brutalna szczerość przepełniona goryczą jaką zawsze wybacza się pacjentom i artystom ;) więc Ci, którzy są w naszym życiu niejako z przymusu albo interesu nie wytrzymują tym razem naturalnej szczerości, a nie kolejnego psiapsiółkowego plastiku i kolejna bańka mydlana pęka... trochę boli, ale zauważasz, że ciało się cieszy... i jest jakoś tak lżej... później człowiek sobie uświadamia, że i tak relacja była "diabła wart" ale "tak na wszelki wypadek" warto ją było mieć. W taki sposób odpada 3/4 znajomków, zostają CI Z ŻELAZA I STALI, z którymi spędzasz najpiękniejsze chwile w milczeniu, bez PRZYMUSU rozmowy i tej wkurzającej krępującej ciszy... gdy możesz zasnąć w ich obecności i spotkasz się tylko z uśmiechem, a nie kolejnym farfoclem "ja do Ciebie przychodzę a Ty śpisz..." no nic tylko obrócić się na drugi bok i wypiąć co nie co ;) by nie powiedzieć inaczej :) Nagle się okazuje, choć zazwyczaj zabiera to trochę czasu... że moje ciało nie lubi czegoś... tylko do tej pory słuchałem telewizji i innych Drogowców Życia przebranych za "chcących dobrze". Gdy ciało się odtruwa, umysł za tym podąża, okazuje się bowiem, że stan bez kawy jest osiągalny i nawet przyjemny... przyroda dookoła jakoś tak naturalnie cieszy... i pojawia się nawet mrowienie gdzieś pośrodku klatki piersiowej, gdzie podobno człowiek ma drugie Serce... Nu też odpowiada... remisją... choć jeszcze nie całkowitą, bo załatwione zostało pół. A skoro zaczynasz słuchać ciała, ono odpowiada, w końcu po to je słuchasz... I gdy odwiedza Cię szef... czujesz ów pamietliwy ścisk w żołądku, krew się gotuje, na karku zimny pot... hmmm no ale czego chcesz ? kolejna informacja. Jako, że rodzina odpuszcza na chwilę wszystkie wojenki i zapalczywe wezwania do "normalności" masz czas, aby puścić wodzę wyobraźni. Więc wodzem indiańskim w myślach się stajesz, znowu podbijasz świat, wspinasz się po drzewach i znowu świat jest placem zabaw... tylko wokoło jakoś inaczej... patrzysz na ludzi, a oni jacyś... w chmurze własnych myśli zamknięci... pokazujesz im Słońce, a oni widzą tylko padający cień... dajesz im cukierka rozkoszując się jego słodyczą to mówią "nie, nie lubie, widzisz, że nie mam powodu do radości..." no taaaak... ciężki przypadek społecznego uwalenia.
Jeszcze po chwili, skoro już nawet na szpitalnej sali Cię nie rozumieją, zaczynasz eksplorować w wyobraźni ulubione zajęcia, książki i odświeżasz stare znajomości... nagle się okazuje, że "ktoś pamięta" i nadal lubi (bynajmniej nie poprzez kliknięcie "fejsowego lubisia"), miło wspomina... spotkanie jakich mało... bo takie naturalne.... gdzie jest czas na ciszę... a słowa układają się same... nie obchodzi Cię już szpital, ani wynik leczenia, bo nagle do Ciebie dociera, że Nu nigdy nie było problemem, a nawet za takiego go nie odbierałeś... tylko tak jakoś... wie Pan... co inni mówią o jego koledze na 'rrrr' strach się bać... no faktycznie strach. I znowu uświadamiasz sobie, że jest go coraz mniej... bo w sumie czego mam się bać... za chwilę stąd wyjdę... zamknę za sobą drzwi przeszłości wspomagane magicznymi siłami hydrauliki na szpitalnym korytarzu.. wrócę, ale już odmieniony... a może wkrótce się okaże, że zawsze byłeś inny ? tylko tak jakoś odwagi zabrakło...
Miało być kilka linijek, ale popłynąłem :) choć przyznaje, że stan umysłu w którym tworzą się takie teksty jest tak cudowny i genialny.... oooo, że mógłbym napisać kolejną książkę... Powyższego tekstu nie sprawdzałem po raz 2, więc przepraszam za błędy :) To, co przeczytałeś powyżej to fragment mojej historii. Tej prawdziwej, życiowej. Zapewniam, że było warto, choć bolało. Ale gdybym wtedy się poddał, dziś nie czytałbyś tego tekstu :)
A teraz list właściwy Naszej Czytelniczki - ja i ona wyciągneliśmy już wnioski z lekcji zwanej Nu, Lilla, Kasia z Wrocławia, Karola i Anna z Krk, mama Moniki, Asia i Magda z Haarlemu... grono szaleńców ozdrowieńców się powiększa, a wymieniłem tylko kilkoro... bo trzeba być szalonym, aby móc porzucić choć we własnej wyobraźni cały swój świat i wybrać WŁASNĄ Drogę. I nawet jeśli później zwątpisz... nieważne. Ważne, że zrobiłeś TEN pierwszy krok. Tak przy okazji pamiętasz historię taty sprzed kilku dni ? w gersonie powiedzieli mu "nie", lekarze nie dali większych szans... zawziął się MIMO WSZYSTKO i jak pisze Marcin "pozostało puste miejsce" :) Japończycy dokonali badań u pacjentów z Nu.... wszyscy u których nastąpiła całkowita remisja doświadczyli w krótkim czasie przed tym wydarzeniem nazywanym medycznym cudem, choć faktycznego cudu w tym nie ma tylko nieznajomość ciala.... przeszli transformacje, spojrzeli inaczej na siebie, na swój świat, na swoje życie... i postanowili COŚ ZMIENIĆ... a w szczególe mówiąc... zwrócili Sobie Siebie.
Przyjemnej lektury :)
Taką ciekawostkę powiem: mam u siebie dwa źródła informacji o moim zachowaniu. Nie zwracałam na to uwagi dopóki nie zaczęłam ćwiczyć się w uważności (polecam!). Jeden to mała melanoma na podudziu: za każdym razem gdy zjem coś co obciąża system, ona informuje mnie o tym swędzeniem, podniesioną miejscowo temperaturą i opuchlizną tej malutkiej kropeczki o średnicy 0,4-0,5 mm. Gdy zaś "jestem grzeczna" i jem czysto czyli wegańsko (optymalnie: witariańsko) melanoma siedzi cicho - nie daje znać o sobie, jest płaską i nic nie znaczącą kropeczką. Natomiast drugie miejsce informuje mnie gdy przesadzam ze stresami i daję się ponieść umysłowi, uciszając świadomość: to lewy bok lewej piersi, tuż przy węźle chłonnym. Gdy żyję chwilą TERAZ, jestem radosna i kierowana świadomością, to miejsce nie daje o sobie w ogóle znać. Gdy zaś daję się opanować przez umysł (lęki, złość, stresy, zmartwienia) to miejsce zaczyna mnie pobolewać i robi się nabrzmiałe (dzieje się to niezależnie od dnia cyklu).
I teraz możecie sobie pomyśleć co chcecie:
a) jestem walnięta i powinnam iść do psychiatry
b) naczytałam się "głupot" i wmawiam sobie, bo takie "cuda" nie są możliwe
c) to ma sens i to się dzieje!
OSOBIŚCIE JESTEM ZA C! :)
Świadomej lektury.
Grzegorz
Jeżeli zainteresowała Cię treść tej wiadomości,
zaprenumeruj ten blog i bądź na bieżąco! Wiadomości będą przychodziły na Twoją skrzynkę pocztową :)
Jeżeli posiadasz konto na którymś z portali społecznościowych, podziel się tą informacją ze znajomymi :) Poniżej masz odpowiednie wtyczki.
Grzegorz, MUSISZ napisać książkę :) cudownie mi się to czytało :) pozdrawiam wszystkich- Barbara
OdpowiedzUsuńJuż napisałem :)) Ale nie ma chętnego na wydanie :)
UsuńGenialnie ujęte. 10/10! Nie było przeklinania Boga i było inne ryzyko. Ryzyko całkowitego paraliżu. Po operacji niedowład czterokończynowy. A miał być paraliż i karmienie przez rurkę.
OdpowiedzUsuń